Przejdź do głównej zawartości

Wdech, wydech, odpuść.


Dziś będzie mała historia z życia wzięta.

Dwa lata temu startowałam jako kandydatka do pewnego projektu. Mimo przekonania, że się dostanę, wszystkich sił włożonych w autoprezentację i bardzo pozytywnego nastawienia usłyszałam od niechcenia rzucone: "ech, nie, nie w tym roku." Próbowałam się dowiedzieć, czego zabrakło, co miało wpływ na taką decyzję, ale spotkałam się ze ścianą i głuchą ciszą po drugiej stronie adresu mailowego. Przez cały rok po tym wydarzeniu zaciskałam zęby i walczyłam z poczuciem porażki. Gryzła, natrętna. Nie chciała odpuścić. Czułam się przegrana, niedoskonała, niedostatecznie zdolna i odrzucona. Czułam, że noszę w sobie jakiś defekt. Niełatwo było się z tym pogodzić i nigdy się z tym nie pogodziłam. 12 kalendarzowych miesięcy minęło, a mi nie przeszło.

Co zrobiłam?

Oczywiście wystartowałam jeszcze raz, 12 miesięcy po pierwszej próbie. Trochę wbrew sobie. Nie podobało mi się to, jak mnie potraktowano za pierwszym razem, ale mimo wszystko chciałam sobie udowodnić, że tym razem będzie lepiej i mnie przyjmą. Tak, jestem ambitna jak mało kto.
I wiecie co? Przyjęli mnie. Ba, przeszłam pozytywnie okres próbny jako jedna z nielicznych. Nie było łatwo - traktowali mnie jak zielonego nowicjusza. Nie czułam się nigdy częścią zespołu. Przesiedziałam nad samym projektem dobrych kilkadziesiąt godzin swojego kolejnego roku. Poświęcałam się, swój czas, wracałam do domu po 22:30 w mroźną zimę. Niejednokrotnie biegłam na pociąg z językiem na wierzchu, bo musiałam zostać dłużej i nie miałam odwagi powiedzieć, że wychodzę wcześniej, bo pociąg. A gdy pociąg się spóźniał, to zostawały autobusy i przesiadki, żeby jakoś inaczej dostać się do domu.

Bywały dni, że wychodziłam z domu o 7, a wracałam po 23. Co jadłam w międzyczasie? Co się nawinęło. Czy na ciepło? Rzadko kiedy. A jeśli na ciepło to co? Zupę z pudełka podgrzaną w mikrofalówce z bułką ze spożywczaka.

Czy kogoś to zdziwi, że od lutego do kwietnia nie mogłam doleczyć zapalenia oskrzeli? Gdy zobaczyłam, że mam zielone migdały, poszłam do lekarza. Zapytał, czy jestem rozsądnym człowiekiem, bo na takiego wyglądam, ale mój stan zdrowia na to nie wskazuje.

Czy byłam wtedy rozsądnym człowiekiem? Na pewno byłam człowiekiem ambitnym. Ambitnym do przesady i za wszelką cenę.

W kwietniu powiedziałam pas. Zaczęło do mnie docierać, co się ze mną dzieje. Że ta choroba to nie jest przypadek. Że jeśli nie zwolnię, to dobiegnę donikąd.

Musiałam z czegoś zrezygnować. Miałam do wyboru pracę albo projekt.
Wiecie co wybrałam?
Nie nie, już wtedy byłam mądrzejsza - postanowiłam zrezygnować z projektu.

Licząc na zrozumienie skontaktowałam się z koordynatorami. Poprosili, bym stawiła się osobiście. Miałam otrzymać gratyfikację za dotychczasową współpracę. Spodziewałam się podziękowania za dotychczasową współpracę, jakiejkolwiek formy docenienia i choćby cienia uśmiechu. Wiecie, co usłyszałam, gdy się ostatni raz widzieliśmy? Prychnięcie, podpis od niechcenia i nawet "do widzenia" nie padło. Dosłownie zatrzasnęły się za mną drzwi.

Gdy wyszłam, dotarło do mnie co się właśnie stało i w którym momencie popełniłam błąd.
Wiecie w którym? Dokładnie dwa lata wcześniej, gdy poczułam się mniej wartościowa. To była chwila, która zaważyła na mojej samoocenie i kształcie mojego życia przez kolejne dwa lata. Jedna jedyna porażka po 5-minutowym spotkaniu sprawiła, że uprzykrzałam sobie życie przez kolejne dwa lata.

Czy było warto? Nie wiem, ile razy musiałabym wykrzyczeć, że nie, żeby miało to taki wydźwięk jak powinno. Jeśli szukać pozytywów tej sytuacji widzę jeden i to całkiem spory. Niezła nauczka na teraźniejszość i przyszłość.

Twoje życie to nie jest próba kostiumowa do jakiegoś przedstawienia "potem." Ono dzieje się tu i teraz i Ty decydujesz gdzie jesteś i co robisz w danym momencie. Ja zdecydowanie o tym nie pamiętałam.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ranne ptaszki

Słowo „ranne” ma dwa znaczenia, prawda? Przypadek? Nie sądzę ;) Latorośle mają to do siebie, że czasem budzą nas o dziwnych porach. Zazwyczaj nie jest to jednak 13, tylko np. 5 rano. Dzisiaj była to 5:54. Gdy latorośl zdecyduje jednak, że to tylko próbny alarm i wraca do łóżka spać, to ja wtedy mam dylemat. Wyjścia są dwa: 1)     jak najszybciej wtulić głowę z powrotem w poduszkę i próbować zasnąć (z reguły kończy się to zaśnięciem, któremu towarzyszą koszmary, np. ostatnio gryzł mnie krokodyl w takim porannym śnie). A gdy już faktycznie się znów obudzimy po, tym razem, prawdziwym alarmie latorośli (zapewne przed 7), to jestem najbardziej niewyspanym człowiekiem świata 2)     jest jeszcze drugie wyjście - wstajemy! I tak już jestem rozbudzona, więc wielkiej krzywdy nie ma, jednak po rachunku godzin snu, którego pospiesznie dokonuję na palcach jednej ręki, wydaje mi się, że to trochę głupie nie dać sobie jeszcze 37 minut więcej (nawet jeśli z koszmarami) Dzisiaj wybr

Zawsze jest coś do roboty! Prawda? :)

Bardzo mnie zainspirował ostatni felieton Szymona Majewskiego dla "Zwierciadła". Majewski porusza w nim kwestię "bezsprawia", czyli stanu, w którym zrobiliśmy już wszystko, co mieliśmy do zrobienia i możemy w końcu oddać się... niczemu. W jakim tonie się wypowiada? Otóż informuje czytelnika uprzejmie, że "bezsprawie" nie istnieje. Szuka go bowiem od kilkudziesięciu lat i ZAWSZE jest jeszcze coś, co trzeba zrobić. Czasem już wydawałoby się, że jesteśmy krok od "bezsprawia", a tu nagle zza rogu wyłania się kolejna rzecz do zrobienia/kupienia/czy choćby myślenia o niej. Dawno żaden felieton nie został w mojej świadomości na tak długo i nie myślałam o nim tak intensywnie jak w przypadku tej strony A4. To była naprawdę jedna z najbardziej wartościowych stron A4, jakie przeczytałam. Moja miłość do "Zwierciadła" znów zakwitła. Dochodzę do wniosku, że wniosek Majewskiego jest trafny i że ja też, mimo usilnych starań takiego "bezspraw

ByleJAKOŚĆ

Jeśli stojąc włożysz do ust kostkę czekolady i zapijesz ją łykiem gorącej wody, to tak jakby właśnie wypiłaś gorącą czekoladę, prawda? Ostatnio często godzę się na taką bylejakość właśnie. Byle szybciej, byle dalej, byle z głowy. Czy ja naprawdę chcę mieć wypicie herbaty/gorącej czekolady z głowy? Odhaczyć i pójść dalej? Wiecie co, może i chcę? Tłumaczę się brakiem czasu, nawałem obowiązków. Niedługo kataklizmy w odległej galaktyce uniemożliwią mi zjedzenie obiadu. "Bo przecież tam jest gwiezdna burza, zatem jak ja mogę tutaj spokojnie jeść te ziemniaki?!" Zawsze znajdzie się dobra wymówka, żeby zamiast kolacji zjeść pierniki. "Przecież to pranie samo się nie poskłada!", "Nie wiem, co mam zjeść, nic nie ma w tej lodówce, za dużo roboty z tym włączaniem piekarnika!" Dni coraz bardziej zaczynają przypominać stronę z kalendarza z okienkami do odhaczania. matko, ale wcześnie, czy ja naprawdę muszę już wstać? śniadanie lub cokolwiek, co mo