Przejdź do głównej zawartości

Happy Birthday to... Switzerland!

Dziś zerkam na monitor sennym okiem, gdyż wczoraj dane nam było świętować urodziny... Szwajcarii.

Jeszcze przed przyjazdem dowiedzieliśmy się, że 1. sierpnia to w Szwajcarii święto - rocznica założenia Konfederacji Szwajcarskiej. Stwierdziłam, że jak to ze świętami bywa, możemy się spodziewać pochodu i tyle. A tutaj niespodzianka.

Dzień wcześniej odnogi głównych ulic Zurychu zdobiły już ogromne powiewające flagi. Wczoraj, czyli 1. sierpnia postanowiliśmy obejrzeć je już na żywo, nie z okien tramwaju.




Wybraliśmy się na spacer wieczorem i co nas najbardziej zdziwiło? Pikniki i grille przy prywatnych domkach, w ogrodach, na balkonach kamienic, płonące mini-ogniska, zapach kiełbasek, a nawet... sztuczne ognie w dłoniach mniejszych i większych. Przez moment czułam się jak w Stanach na 4. lipca, ale nikt nie śpiewał hymnu USA.






Dało się poczuć atmosferę świętowania, a po godzinie 21 także ją usłyszeć, gdy zuryskie niebo rozświetliły fajerwerki... bez końca. Jestem przyzwyczajona do polskich pokazów fajerwerkowych na sylwestra od północy, maksymalnie do godziny 1 (gdy wszystkim skończą się zapasy), a tutaj zapasy zdawały się być niewyczerpane.

O 23:30 próbowałam zasnąć, przyciskając poduchę do uszu i wmawiając sobie, że dochodzące odgłosy są moim urojeniem. Na szczęście urodziny Szwajcarii odbywają się raz do roku, bo naprawdę trudno było zasnąć, a przecież jednym z powodów, dla których wybraliśmy Szwajcarię były... cisza i spokój ;)



Wczoraj zrozumiałam też, dlaczego na bułkach i małych chlebach piekarnie umieszczały malutkie szwajcarskie flagi. Nie, to nie był przejaw patriotyzmu obowiązujący przez cały rok (takie wnioski wyciągnęłam po przyjeździe). To właśnie z okazji zbliżającego się święta całe miasto zdawało się przyozdabiać w czerwone kwadraty z białym krzyżem pośrodku. Nawet załapaliśmy się na takie pieczywo, zupełnie nieświadomi, że rozpoczęliśmy świętowanie wraz z tubylcami.

Mimo dość hałaśliwych wybuchów samo święto uważam za bardzo rodzinne i nawet wzruszające, gdyż wszystkie sklepy były pozamykane, rodziny (czasem bardzo duże) spędzały czas razem, gdzieniegdzie ktoś podśpiewywał hymn (a jego znajomość nie jest wcale taka oczywista, jak u nas), ulice wyglądały przepięknie i udzielała się atmosfera delikatnego podekscytowania, nawet turystów.

Żałowałam jedynie, że to nie Bawaria, bo bawarskie stroje mogłabym oglądać od świtu do zmierzchu na ulicach, w sklepach i nawet na sobie, ale... wcale tak daleko do Bawarii nie mamy.
Z bawarskich ciekawostek: podczas ostatniego pobytu w hotelu przyjmowała nas obsługa ubrana właśnie w bawarskie stroje, a dzień wcześniej byli jeszcze normalnie ubrani. Pytam więc towarzysza podróży, o co chodzi i słyszę - "na pewno jest dzisiaj mecz", no i był. Taki fajny lokalny zwyczaj :)

Wszystkiego najlepszego, Szwajcario!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gruba kreska

Przeczytałam ostatnie trzy wpisy na blogu. Zadziwia mnie, jak bardzo od tego czasu ewoluowałam. Dziwię się, że mój styl pisania sprzed roku wprawia mnie w takie zakłopotanie. Bo to jakby nie moje palce stukały w klawiaturę. Dzisiaj rysuję tutaj grubą kreskę. Moje myśli chcą znaleźć ujście. Moje palce chcą stukać w klawisze. Upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu. Czasu na pisanie (i myślenie) mamy teraz pod dostatkiem.

Torebkowe must have - książka? Naprawdę? "Don't sweat the small stuff" (Richard Carlson)

Podobno są takie książki, które trudno oddać do biblioteki, sprzedać, pożyczyć komuś do przeczytania. Ja właśnie taką skończyłam dzisiaj czytać. Zupełnie się nie spodziewałam, że to właśnie ta pozycja będzie pasowała do powyższego opisu. Raczej nastawiłam się na kolejny poradnik z bzdurami i banałami. A tu proszę, niespodzianka. Mowa o: Byłam przekonana, że rzucę ją równie szybko, jak po nią sięgnęłam, a prawda jest taka, że nie mogłam się doczekać, kiedy znów zacznę czytać. Czytałam w oryginale i uważam, że warto sięgnąć właśnie po wersję po angielsku. Język nie jest zbyt skomplikowany i czyta się bardzo dobrze. Książka zawiera 100 podrozdziałów, z których każdy opowiada o czymś, na co warto zwrócić uwagę, jeśli chcemy mieć łatwiej w życiu. Łatwiej pod każdym względem - w relacjach, w pracy, w społeczeństwie. Autor nie owija w bawełnę, nie tworzy przydługawych akapitów, żeby zwiększyć objętość książki. Każde słowo jest na miejscu i jest potrzebne. To nie jest ksią...

Walka z pokusami

Dzisiaj pół dnia spędziłam na przeglądaniu ofert kalendarzy adwentowych z kosmetykami. Analizowałam wszystkie wersje i marki dostępne na okolicznych rynkach i wcale nie ograniczałam swojego wyboru do Polski. Dookoła mojej głowy jak wredna mucha krążyła jednak myśl: "Ostatnio używasz tylko naturalnych kosmetyków. Po co Ci 24 niespodzianki, spośród których tylko 2-3 będą miały skład, który Cię zadowoli? Po drugie: nie znasz zapachów tych kosmetyków (a w takich kalendarzach często są próbki perfum, kosmetyków do kąpieli, balsamów). Po trzecie: gdy stwierdzisz, że połowa i tak się do niczego nie nadaje, co Ty z tym wszystkim zrobisz? Wyrzucisz wydane pieniądze?" Nie dało się przegonić tej wrednej muchy żadnym sposobem, choć próbowałam. Jakie metody zastosowałam? a) udawałam, że jej nie słyszę; b) zagłuszałam ją jedzeniem; c) robiłam przerwę na coś innego i dopiero po jakimś czasie wracałam przed ekran komputera; d) wmawiałam sobie, że ja naprawdę potrzebuję jednego z ...