Przejdź do głównej zawartości

Wolność, a odpowiedzialność. Decyzyjny paraliż czas pokonać.

Opowiem Wam o przemyśleniach, które ostatnio chodzą mi po głowie. Dotyczą poszukiwania wolności i prób walki z własnym poczuciem niemocy.

Niejednokrotnie zdarzyło się tak, że zanim podjęłam ważną decyzję (błahą też, tutaj nie ma reguły), najpierw pytałam o zdanie. Najbliższych, znajomych, panią w sklepie (wybór ubraniowy). Mimo, że często udzielali mi rad, ja nadal byłam niezdecydowana. Zdarzało się, że mówili mi wprost, co powinnam zrobić ("pani weźmie tę sukienkę, tamta jest za krótka"), a ja nadal nie wiedziałam, czy aby na pewno to jest najlepsze rozwiązanie. Wzrastało we mnie poczucie niemocy, bezradności i najczęściej wybory podejmowałam losowo, sugerując się oczywiście radami, a co za tym idzie - bardzo często żałowałam ich już po jednym dniu.



Zaczęłam się więc zastanawiać nad celowością pytania innych o zdanie. Przede wszystkim chciałam sobie odpowiedzieć na pytanie - dlaczego robię to tak często i to we wszystkich aspektach mojego życia, od błahych poczynając, a na najważniejszych kończąc.

Wniosek nasunął mi się sam i był dość zaskakujący. Chodziło o odpowiedzialność. A raczej o zrzucenie jej na drugą stronę, na kogoś innego. Bo czy można mnie winić za coś, o czym ktoś inny zadecydował? Bo czy można mnie krytykować za posunięcie, do którego ktoś inny mnie namówił? Przecież to jego wina, prawda? Nie moja.

Nie lubię porażek, często nie potrafię pogodzić się z krytyką. Zrzucając odpowiedzialność na kogoś innego i podejmując decyzję zgodnie z tej osoby wskazówkami powinnam czuć ulgę. Ja jej jednak wcale nie czułam. Zrzucenie odpowiedzialności na kogoś wcale nie uczyniło mojego życia spokojniejszym i łatwiejszym. Ba, często chodziłam sfrustrowana, a jakiekolwiek wybory przerażały mnie na tyle, że ich po prostu unikałam. Uciekałam od sytuacji, w których trzeba było podejmować decyzje, a gdy ktoś pytał mnie o zdanie, zawsze odpowiadałam wymijająco. Nie znosiłam tych pytań i czułam się jak w potrzasku, gdy ktoś mi je zadawał.

Na szczęście czasem na człowieka spada olśnienie jak grom z jasnego nieba. W moim przypadku właśnie tak było. Nagle zaczęłam rozumieć, co się dzieje i dlaczego każda wizja podejmowania decyzji podnosi mi ciśnienie.

Mimo braku samodzielności najlepiej czułam się wtedy, gdy nie miał mi kto doradzić. Gdy zostawałam z jakimś wyborem sam na sam i miałam na podjęcie decyzji tylko kilka minut. Podejmowałam wtedy decyzję zaskakująco szybko. Jasne, że w ciągu tych kilku minut zastanawiałam się, do kogo zadzwonić i kogo zapytać o radę, ale nie było na to czasu lub ta osoba nie odbierała - co doprowadzało mnie do furii i wyrzucania jej, że nie ma jej przy mnie, gdy jest potrzebna (tak, wiem, co o tym myślicie, ja myślę podobnie).

Kiedy podejmowałam decyzję sama, zdecydowanie mniej bałam się jej skutków, a już na pewno nie byłam sfrustrowana. Ba, momentami odczuwałam dumę i zupełnie nie wiedziałam, skąd ona się wzięła. Wybrałam swoją suknię ślubną już w momencie, gdy ją zobaczyłam na wieszaku (a była to trzecia, którą oglądałam) i teraz, patrząc na zdjęcia wiem, że nie mogłam wybrać lepiej.
W momentach podejmowania samodzielnych decyzji po prostu zaczęłam sama stawiać swoje własne pierwsze kroki na nowo.

Co ma do tego wolność? Myślałam, że jestem człowiekiem wolnym. Mam dostęp do podstawowych wygód, które oferuje nam świat, mam internet bez limitu, mogę chodzić gdzie chcę i z kim chce, latać po całym świecie. A mimo to wolność poczułam dopiero wtedy, gdy coraz częściej zaczęłam samodzielnie decydować o swoim życiu. Bez pytania o zdanie innych. Wtedy zaczęło mnie ogarniać jakieś uczucie, którego wcześniej nie znałam. Bardzo przyjemne i sprawiające, że zdecydowanie częściej się uśmiechałam w sytuacjach decyzyjnych. Pewnie, że mi się spodobało!

Jaki morał wypływa z tych akapitów? Krótki. Odpowiedzialność daje wolność. Nigdy bym o tym nie pomyślała w ten sposób, ale w tym punkcie mojego życia właśnie tak myślę. Może to daleko idące uproszczenie, jednak bez wzięcia na siebie odpowiedzialności  nie można być w pełni wolnym. Gdy jesteśmy od kogoś uzależnieni, ta osoba ma jakąś część nas w garści. Może mieć najlepsze intencje i być naszym najlepszym przyjacielem, kochającym rodzicem, wspierającym partnerem, ale my chodzimy po świecie bez kawałka siebie. I myślę, że właśnie to mnie tak frustrowało. Czułam ten ubytek i bardzo mnie denerwował.

Nikogo nie namawiam w tej chwili do skakania na głęboką wodę. Zaprzestanie słuchania wskazówek innych i radzenia się ich wcale nie jest takie proste. Wydaje mi się, że ja do tego po prostu dojrzałam. Sporo się u mnie dzieje ostatnio i chyba to przyczynia się do coraz odważniejszej ewolucji mojego mikrokosmosu. Jestem ciekawa tych zmian, ale się ich nie boję. Bo lęk niczego nie zmieni, a bardzo szybko może przyczynić się do tego, że wrócę do nawyku gderania w słuchawkę pięćdziesiąty raz: "ale jesteś pewien, że tak powinnam zrobić?" A ja już tego nie chcę.

Życzę Wam i sobie samodzielności. Nie z przymusu. Z wyboru. Bo ona uskrzydla.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gruba kreska

Przeczytałam ostatnie trzy wpisy na blogu. Zadziwia mnie, jak bardzo od tego czasu ewoluowałam. Dziwię się, że mój styl pisania sprzed roku wprawia mnie w takie zakłopotanie. Bo to jakby nie moje palce stukały w klawiaturę. Dzisiaj rysuję tutaj grubą kreskę. Moje myśli chcą znaleźć ujście. Moje palce chcą stukać w klawisze. Upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu. Czasu na pisanie (i myślenie) mamy teraz pod dostatkiem.

Torebkowe must have - książka? Naprawdę? "Don't sweat the small stuff" (Richard Carlson)

Podobno są takie książki, które trudno oddać do biblioteki, sprzedać, pożyczyć komuś do przeczytania. Ja właśnie taką skończyłam dzisiaj czytać. Zupełnie się nie spodziewałam, że to właśnie ta pozycja będzie pasowała do powyższego opisu. Raczej nastawiłam się na kolejny poradnik z bzdurami i banałami. A tu proszę, niespodzianka. Mowa o: Byłam przekonana, że rzucę ją równie szybko, jak po nią sięgnęłam, a prawda jest taka, że nie mogłam się doczekać, kiedy znów zacznę czytać. Czytałam w oryginale i uważam, że warto sięgnąć właśnie po wersję po angielsku. Język nie jest zbyt skomplikowany i czyta się bardzo dobrze. Książka zawiera 100 podrozdziałów, z których każdy opowiada o czymś, na co warto zwrócić uwagę, jeśli chcemy mieć łatwiej w życiu. Łatwiej pod każdym względem - w relacjach, w pracy, w społeczeństwie. Autor nie owija w bawełnę, nie tworzy przydługawych akapitów, żeby zwiększyć objętość książki. Każde słowo jest na miejscu i jest potrzebne. To nie jest ksią...

Walka z pokusami

Dzisiaj pół dnia spędziłam na przeglądaniu ofert kalendarzy adwentowych z kosmetykami. Analizowałam wszystkie wersje i marki dostępne na okolicznych rynkach i wcale nie ograniczałam swojego wyboru do Polski. Dookoła mojej głowy jak wredna mucha krążyła jednak myśl: "Ostatnio używasz tylko naturalnych kosmetyków. Po co Ci 24 niespodzianki, spośród których tylko 2-3 będą miały skład, który Cię zadowoli? Po drugie: nie znasz zapachów tych kosmetyków (a w takich kalendarzach często są próbki perfum, kosmetyków do kąpieli, balsamów). Po trzecie: gdy stwierdzisz, że połowa i tak się do niczego nie nadaje, co Ty z tym wszystkim zrobisz? Wyrzucisz wydane pieniądze?" Nie dało się przegonić tej wrednej muchy żadnym sposobem, choć próbowałam. Jakie metody zastosowałam? a) udawałam, że jej nie słyszę; b) zagłuszałam ją jedzeniem; c) robiłam przerwę na coś innego i dopiero po jakimś czasie wracałam przed ekran komputera; d) wmawiałam sobie, że ja naprawdę potrzebuję jednego z ...